Tyle o sobie wiemy, ile na nas inni nagadają

       Jedną z rzeczy których wstydzę się najbardziej w tym momencie życia jest to, jaką kiedyś byłam osobą. Wiem że dorastałam, zmieniałam się, kształtowałam i nadal kształtuję swoje poglądy, ale wciąż jest dla mnie przykra myśl że mogłam spotkać kogoś w tamtym momencie życia na swojej drodze i nie dać mu od siebie niczego dobrego. Niczego poza.. oceną. 

       O każdym miałam swoje zdanie. Kto jakie ma wady, kto nad czym powinien pracować. Kto z kim nie powinien się spotykać, kto kogo na pewno oszukuje za plecami. Każdy,  kto nie żył w myśl zasad mojej wiary, w myśl mojego systemu wartości, w myśl mojego porządku, musiał być niesamowicie nieszczęśliwy i mieć nieudane życie. Oczywiście była też druga strona medalu - wiele osób idealizowałam, miałam wielu idoli, wiele wzorów, ludzi których życie wydawało mi się złotą szkatułką przepełnioną łzami szczęścia.

       Patrząc na to dzisiaj (chociaż czuję że za kilka lat będę widzieć jeszcze więcej, a dzisiejsze perspektywy znów wydadzą mi się nieżyciowe) wiem, że moje oczy zaślepiała zazdrość. Jak zaćma na oku, po prostu zamazywała mi spojrzenie i kazała patrzeć na ludzi jak przez mgłę. Powodzi się im? To na pewno nie wygląda tak naprawdę, nie ma szans żeby byli naprawdę szczęśliwi, przecież wszystko w tym świecie jest chwilowe. Coś poszło im kiepsko? Na pewno coś robią w życiu źle, to się musiało tak skończyć z ich podejściem do życia. Życzyłam innym ludziom źle, chociaż nie przyznawałam się do tego przed nikim, nawet przed samą sobą, wydawało mi się, że tylko wyrażam moją opinię. Czuję że w ten sposób moje świadectwo chrześcijańskiego życia stawało się bezwartościowe i fałszywe. Zazdrościłam ludziom, których nie lubiłam, bo nie chciałam dopuścić do siebie myśli że im też może się udać życie. Z drugiej strony miałam też wzory do naśladowania, wobec których też czułam zazdrość. Podziwiałam ich, naśladowałam, upodabniałam się. I to też nie było dobre. Opieranie swojego szczęścia i upatrywanie swoich autorytetów w ludziach jest zawsze zgubne. I mnie też gubiło.

       Podglądanie i ocenianie cudzego życia jest niezwykle kuszące dzisiaj. Na instagramie, fejsie, czy  w innych aplikacjach sami na tacy poddajemy nasze życia cudzej ocenie, nawet trochę jej żądając. Bo czym innym są lajki, odpowiedzi na relacje, obserwacje, jeśli nie naszym komentarzem cudzej rzeczywistości, jej aprobatą lub dezaprobatą? I w sumie nie jest to nic nowego - chyba każdy z nas zaobserwował tendencję do takiego wartościowania cudzego życia w pokoleniach wcale nie wychowanych w erze internetu. Może to być więc dla nas jakieś uspokojenie, że media społecznościowe nie zrobiły z nas potworów. Ale na pewno można powiedzieć, że stały się narzędziem do pogłębiania w sobie złych schematów i niezdrowego porównywania.

       Piszę ten post głównie dlatego, że bywam po obu stronach. Jak już napisałam na początku, byłam swego czasu mistrzynią oceniania (nieraz trafnego, co niestety tylko podsycało chęć dalszej zabawy w cudze życie).  Początki posiadania instagrama, z którego co dzień bombardowało mnie cudze doskonałe życie, posadziły mnie na karuzeli szukania mankamentów, konfrontowania wirtualnej przestrzeni z rzeczywistością i udowadniania samej sobie, że cudze życie wcale nie jest tak idealne. Możecie pomyśleć, że to zdrowe, że przebijałam tą złotą bańkę, ale świadomość, że ktoś jednak ma bardzo popaprane życie nie budziła we mnie współczucia, tylko niesamowitą satysfakcję. Sama nie zdawałam sobie jednocześnie sprawy, jak wiele komentarzy i jak wiele opinii na mój temat mają inni ludzie. I o ironio, deszcze wyobrażeń i przerysowanych opowieści o moim życiu dotarły do mnie właśnie w momencie w którym poczułam, że ostatecznie wyszłam z bańki oceniania i bycia ocenianym.

       Co wyleczyło mnie z patrzenia na ludzi w tak oceniający i krzywdzący sposób? Myślę, że w dużej mierze dorosłość, to że musimy się w niej skupić przede wszystkim na swojej przyszłości i porównywanie się i ocena rówieśników przestają być takie ważne. Ale też zaczęłam zauważać inne osoby, które tak jak ja skupiały się na ocenie. I uderzyło mnie to, że strzały które wymierzamy w innych ludzi tak naprawdę trafiają... w nas samych. Uświadomiłam sobie, że moje postępowanie niszczy tylko i wyłącznie mnie (i to mnie przekonało, o Panie ale ze mnie egoistka..)

       To co mówimy, myślimy, wyobrażamy sobie na temat innych ludzi, w 90% nigdy do nich nie dotrze. Zostanie z nami, ewentualnie otoczymy się naszymi opiniami dzieląc się nimi ze znajomymi i przekazując je dalej. Może włożymy drzazgę tych opinii w oczy wielu ludzi, którzy z naszej przyczyny nie poznają wartości osoby, którą skazujemy na jakąś łatkę. Ale przede wszystkim nienawiść którą w sobie zakorzenimy, będzie uwierać nas. Jak niestrawność. Leżeć na żołądku i wkurzać za każdym razem kiedy ktoś będzie wydawał się szczęśliwszy od nas. Pomyśl teraz o osobie której naprawdę nie znosisz. Co wnosi w jej życie Twoja zawiść? A co wnosi w Twoje życie? Może nawet warto sobie gdzieś wypisać, CO TO DAJE i kogo tak naprawdę bolą Twoje złe myśli. Ja uświadomiłam sobie jak bardzo takie nastawienie zamykało mnie na innych ludzi, którzy okazywali się często być zupełnie innymi ludźmi niż ci których dostrzegałam przez pryzmat moich uprzedzeń. A jednocześnie hamowało mnie, mój rozwój, moje szczęście - bo nie miałam możliwości wejść we własne wnętrze, grzebiąc w cudzych "zewnętrzach".

       Nauka takiej Miłości bliźniego nie jest łatwa, ale daje dużo w pracy nad samym sobą. Przede wszystkim pozwala dotrzeć do źródła problemu, czyli.. do siebie samego. Odkryć swoje bóle, kompleksy, zazdrości. Dla mnie jednak najcenniejsza w perspektywie późniejszych wydarzeń okazała się "tarcza", którą w sobie budowałam. Cierpliwe uczenie się tego, że moje negatywne uczucia napędzają we mnie mechanizmy zawiści, która baaardzo zaburza postrzeganie rzeczywistości, pozwoliło mi odkryć, że też niechęć i fałszywe oskarżenia kierowane w moja stronę, z którymi musiałam się mierzyć, były tylko tym patrzeniem w krzywe zwierciadło. Kiedy przypominam sobie przykre i nieprawdziwe rzeczy, które usłyszałam na swój temat (od kogoś, kto usłyszał je od kogoś, kto usłyszał je od (...)), jestem w stanie zweryfikować, czy płynęły one z troski o moje życie, czy z tego szukania mankamentów, które sama kiedyś przecież przerabiałam. Oczywiście chciałabym w tym miejscu bardzo mocno zaznaczyć, że zanim odrzuci się czyjąś niechęć i krytykę, trzeba stanąć w prawdzie przed sobą i bez uprzedzeń upewnić się, że ta osoba ma, albo nie ma co do nas racji. Dopiero takie szczere i czyste przyjęcie jej słów i odsianie ich od prawdy pozwoli nam ze spokojnym sercem powiedzieć sobie hej, jej opinia to jej sprawa. Nie moja. Jestem inną osobą niż człowiek którego ona widzi patrząc na mnie. I to jest piękne i uwalniające, kiedy pozwalamy sobie nie nieść na sobie brzemienia cudzych ocen. 

       No właśnie. To brzemię opinii - naszych opinii o drugim człowieku, i innych o nas. Ciąży i zabija w nas Miłość. A nie trzeba, naprawdę nie trzeba go dźwigać. odważcie się patrzeć na życie z Miłością, czyjekolwiek i jakiekolwiek ono jest. Pan Bóg ma gdzieś te oceny. On ma o was zawsze dobre zdanie. Dla Niego zawsze jesteście owocem Jego Miłości. I to jest piękna perspektywa!

       O tym brzemieniu cudzego gadania zamierzam wam w najbliższym czasie napisać w kontekście związków! I już nie mogę się doczekać. Ściskam!

Komentarze

Otoczlowiek pisze…
Pieknie napisana prawda. Mysle, ze wartow każdym zobaczyc cos pozytywnego, że warto doceniać , a nie oceniać.

Popularne posty z tego bloga

nie-cukierkowy post

WOLNOŚĆ!

Wiara = Miłość? ❤