Posty

Tyle o sobie wiemy, ile na nas inni nagadają

       Jedną z rzeczy których wstydzę się najbardziej w tym momencie życia jest to, jaką kiedyś byłam osobą. Wiem że dorastałam, zmieniałam się, kształtowałam i nadal kształtuję swoje poglądy, ale wciąż jest dla mnie przykra myśl że mogłam spotkać kogoś w tamtym momencie życia na swojej drodze i nie dać mu od siebie niczego dobrego. Niczego poza.. oceną.         O każdym miałam swoje zdanie. Kto jakie ma wady, kto nad czym powinien pracować. Kto z kim nie powinien się spotykać, kto kogo na pewno oszukuje za plecami. Każdy,  kto nie żył w myśl zasad mojej wiary, w myśl mojego systemu wartości, w myśl mojego porządku, musiał być niesamowicie nieszczęśliwy i mieć nieudane życie. Oczywiście była też druga strona medalu - wiele osób idealizowałam, miałam wielu idoli, wiele wzorów, ludzi których życie wydawało mi się złotą szkatułką przepełnioną łzami szczęścia.        Patrząc na to dzisiaj (chociaż czuję że za kilka lat będę widzieć jeszcze więcej, a dzisiejsze perspektywy znów wydadzą mi s

WOLNOŚĆ!

       Ciężka ta kwarantanna. Dużo rozłąki z przyjaciółmi, z rodziną, dużo tęsknot, smutków i strachu. Wszyscy wokół mnie (i ja też) próbują znajdować sposoby na radzenie sobie z tą nową rzeczywistością która z dnia na dzień zmieniła nasze życie. Próbujemy je układać na nowo, walcząc z chwilami smutku i totalnego zrezygnowania, na zmianę z dniami pełnymi euforii i radości życia (i, ku zdołowaniu jednych, a pokrzepieniu drugich, tylko tymi radosnymi pięknymi chwilami dzielimy się w internecie). Wszystkim, niezależnie czy samotnie w kawalerce, czy w wielkim domu z basenem przyświeca jedna myśl: niech ta kwarantanna się już skończy!        Oczywiście wierzący ludzie nie są tu wyjątkiem. Poza "powszednimi" problemami szczególnie trudno nam teraz przeżywać wiarę, kiedy mamy ograniczoną możliwość przyjmowania komunii i wielu z nas odczuwa naprawdę ogromny duchowy głód, ale też potrzebę wspólnoty i formacji. My też marzymy o tym, żeby to wszystko się skończyło. Co więcej, bardzie

Właśnie sobie uświadomiłam że napisałam w walentynki post o byłych

       Mówią, że miłość od nienawiści dzieli jeden krok. Na pewno każdy z was zna parę, która po rozstaniu najchętniej wydrapałaby sobie nawzajem oczy. Generalnie przyjęło się, żeby o swoich "byłych" (strasznie nie lubię tego określenia, ale na potrzeby tego postu niestety będę go używać) mówić nie najlepiej, albo przynajmniej nie życzyć im dobrze. Kiedy byłam nastolatką, wydawało mi się to wręcz pewną społeczną normą i ogólnie przyjętą zasadą, żeby po rozstaniu się nie lubić. Co prawda nigdy do końca mi to nie pasowało, ale nie miałam wtedy jeszcze na tyle samoświadomości, żeby wiedzieć dlaczego.        W związku z tą właśnie zasadą, zazwyczaj kiedy tworzyła się między mną a jakimś chłopakiem mocniejsza więź, lubiliśmy polamentować sobie na nasze nieudane relacje damsko-męskie. -Ja to zostałem tak i tak zraniony. -A ja to trafiam na samych palantów. -A ta to była taka i taka. I już budowała się jakaś (nieszczęśliwa bo nieszczęśliwa) więź, która zbliżała nas do siebie ja

Czekam aż zacznę się nudzić!

       Jak zaczynałam spotykać się z moim chłopakiem, byłam pewna, że po kilku latach związku to TRZEBA być sobą trochę znudzonym. I czas leciał, a ja czekałam, czekałam i czekałam aż w końcu znudzimy się trochę i będziemy już po życia kres tacy znudzeni we dwoje. Ta perspektywa oczami zakochanej siedemnastolatki nawet nie wyglądała tak źle!        Kiedy minął ten trzeci rok, zaczęłam się już trochę niecierpliwić. Zaczęły nachodzić mnie wątpliwości, martwiłam się, czy może nie stworzyłam sobie wyimaginowanego świata, w którym nasza relacja jest taka super i wcale się nie wypala, a tak naprawdę tylko udawałam szczęśliwą? Zaczęłam więc czasami wmawiać sobie, że jestem taaaka znudzona, że wiemy już o sobie wszystko i jesteśmy totaaalnie przewidywalni, ale nawet jeśli okazywało się, że rzeczywiście od miesiąca wszystkie nasze randki to kolejny odcinek Narcos i tosty z serem, to przecież nie mogłam udawać, że ta rutyna zrujnowała to jak bardzo lubimy troszczyć się o siebie nawzajem i dzie

nie-cukierkowy post

       Są takie dni, kiedy mam ochotę udawać, że nie jestem katoliczką. Wyjść ze znajomymi, kiedy idą w Wielkim Poście na imprezę. Olać niedzielną mszę, kiedy jestem na wyjeździe i muszę przyznać się komuś, że teraz wychodzę do Kościoła. Siedzieć cicho podczas dyskusji, zamiast powiedzieć głośno, że uważam aborcję za kiepski pomysł. Zawsze mam wtedy w głowie obraz świętego Piotra, który siedzi przy ognisku i zapytany o bycie uczniem Jezusa, gorączkowo zapewnia, że nie ma nic wspólnego ze swoim Nauczycielem. Jednoczę się z nim we wstydzie i zażenowaniu samym sobą, jakie musiał czuć wtedy w sercu.  I zastanawiam się, pewnie razem z nim - dlaczego tak trudno się przyznać?        Niewątpliwie kocham Boga. I kocham Kościół. Trwam w ich Miłości i nauczaniu niezmiennie odkąd świadomie wybrałam życie z nimi. Czuję Boże prowadzenie, czuję przenikającą moje życie Miłość. Skąd więc biorą się te smutne chwile, kiedy nie chcę dawać Jego życia innym?         To co teraz napiszę dla wielu z Was m

W co chciałbyś uwierzyć?

       Wiem od dawna, że szukanie niezbitych dowodów na istnienie Boga to żadna droga do wiary. Żadnego ateistycznego uparciucha nie ruszą cuda, objawienia, opętania i wszelkie inne doświadczenia duchowe. To pewnego rodzaju fenomen, ale ja gdzieś w głębi duszy czułam zawsze, że wiara to nie jest coś do czego można się przekonać na podstawie dowodów. Że nawet gdyby jutro na poranne zajęcia przyszedł do Ciebie Jezus i dał wykład o dowodach na własne istnienie, nie zmieniłoby to absolutnie Twojego, ani mojego życia. Dlaczego tak jest? Myślę że większość z nas, chrześcijan, zna odpowiedź na to pytanie, czuje ją sercem, przeżywa ją osobiście przy każdym swoim nawróceniu, jednak niewielu z nas umie ją nazwać.        Na szczęście pewien fantastyczny ksiądz Zbyszek, którego konferencję miałam przyjemność usłyszeć, trafnie uchwycił odpowiedź na to pytanie, a zarazem kwintesencję tego, skąd w ogóle bierze się w nas tak głębokie zaangażowanie w życie chrześcijaństwem. 'Istotą wiary nie j

Jestem uzależniona.

       Słowa zawarte w tytule to najsmutniejsza rzecz jaką może sobie uświadomić osoba trwająca w Krucjacie Wyzwolenia Człowieka (o istocie KWC pisałam już kiedyś w poście 'dlaczego uparłam się, żeby nie pić'  , gdybyście jeszcze nie wiedzieli!) Niestety przyszło mi pochylić się nad sobą i uświadomić sobie tą prawdę , mimo że zawsze myślałam że brak używek uchroni mnie przed jakimikolwiek nałogami. I myślę, że większość z was nigdy nie posądziłaby mnie o jakiekolwiek uzależnienia. Poza moją rodziną i niektórymi przyjaciółmi.        Zosia z telefonem przyklejonym do ręki. Tak do niedawna widzieli mnie bliscy.         Mój nałóg dawał się we znaki tak naprawdę w każdym momencie życia. Przy obiedzie, na lekcji, w drodze do kościoła, na zakupach, w wannie, przed snem, po obudzeniu, na imprezach, uroczystościach, zebraniach, spotkaniach z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, a nawet randkach. Kiedy myślę o tym z perspektywy czasu, czuję się jakby ktoś zabrał mi kilka lat życia. W  pe